Ten dzień wciąż jest w mojej głowie, dlatego uważam, że w blogu powinna znaleść się choć notka o tym co się wtedy wydarzyło. Minęło już trochę czasu i mogę spokojniej o tym pisać.
23 kwietnia Wielka Sobota. Pojechaliśmy nad Odrę na grilla i wędkowanie. Cisza, spokój, piękna pogoda i żywej duszy. Ja leżałam na kocu a Jacek spiningował na okolicznych główkach. Zerwał mnie z koca jego krótki krzyk. Nie wiedziałam co krzyczał. Myślałam, że złowił jakąś duża rybę i woła mnie żebym mu fotki pstryknęła. Podbiegłam w stronę z której dobiegał krzyk i zobaczyłam w wodzie tylko czubek jego głowy. Topił się!!! Umie pływać ale miał na sobie spodniobuty, które wypełniając się wodą ściągały go na dno, nie dając szans na utrzymanie się na powierzchni. Widziałam, że łapie ostatnie hałsty powietrza, częściej jest pod wodą niż nad. Wskoczyłam bez namysłu do Odry, dopłynęłam do niego. Złapałam go i zaczęłam płynąć z nim do brzegu. Dystans był krótki ale ciągnął się w nieskończoność, do tego jeszcze znosił nas prąd. Jacek był na szczęście przytomny i świadomy tego, że bez jego pomocy nie dam rady ściągnąć nas na brzeg. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Jak go wyciągałam był siny. Spędził na brzegu prawie dwie godziny dochodząc do siebie. Wymiotował wodą, ja też ale to chyba z nerwów. Płakałam. On żegnał się już z życiem, nie myślał nawet o tym że mogę go usłyszeć z tak daleka. To były dla niego najgorsze kilka minut w życiu, był w szoku. Tak bardzo go kocham i tak bardzo się cieszę, że zdążyłam go wyciągnąć bo już się poddawał. Gdy go złapałam miał jeszcze tylko siły żeby powiedzieć ze mnie kocha.
Dalszy ciąg tej historii to dziewięciodniowy pobyt w szpitalu.
Gdzie tkwił błąd, który mógł kosztować go życie? Gdy ubierał spodniobuty nie założył pasa, który nie pozwala dostać się wodzie do nogawek. Sadził, że skoro nie ma fal to mu nie potrzebny. Wystarczył też jeden krok za daleko aby J. stracił grunt pod nogami zsuwając się z główki. Dalej to już silny prąd zepchnął go w nurt rzeki. To ogromna lekcja POKORY do żywiołu jakim jest woda. Jacek nie myśli na razie o powrocie do tego sportu.
Załączone zdjęcie zostało zrobiłam latem 2010r. w okolicy gdzie wydarzyła się ta historia. Pewnie już nigdy tam nie pojedziemy.
7 komentarzy:
makabra...
Jezusie aż mnie ciarki przeszły.Odważna byłas bardzo!Dobrze,że już wszystko ok.
PS.Kiedyś mieszkałysmy niedaleko siebie;)
ja jestem nadal w szoku..wielkim szoku! łzy ciśną mi sie do oczu bo widze jak mój A. i twój J. stoją po pachy w wodzie - a mały krok dzieli tą radosć z łowienia od wielkiego strachu....
Kamień z serca że skończyło się tak jak się skończyło, jednak na przyszłość jest lekcja...okropna lekcja...
Teraz to i ja będę siedzieć jak na szpilkach za kazdym razem jak mąż będize na rybach...
o kurcze straszna historia, ale najważniejsze, że dobrze sie skończyła.. mój mąż też zapalony wędkarz i nigdy nie sądziłam, że to może być takie niebezpieczne :( choć on rzadko jeździ nad rzeke spiningować, raczej nad jezioro łowi z pomostu.. mam nadzieję, że z twoim mężem już ok?
Boże, jak dobrze, że tam byłaś... brak mi słów.
Jak sprawnie i szybko zareagowałaś...
popłakałam się.... najważniejsze że ta byłaś, uratowałaś go ...i ....się kochacie!
O Matko, co za historia! Jak dobrze, że tam byłaś... Dzielna z Ciebie dziewczyna!
Prześlij komentarz